Błyskawiczny demontaż szkoły. Te zmiany zabiją polską edukację
Jako rodzice przyglądamy się polskiej szkole z bliska. Widzimy nasze dzieci ślęczące nad książkami do późnych godzin wieczornych. Budzimy je rano, zbyt wcześnie, bo dorastająca młodzież nie powinna zaczynać lekcji o 8:00. Dla nich, biologicznie, to środek nocy.
Reforma w szkole jest potrzebna. Musi odciążyć dzieci, nauczycieli, ale też rodziców. Szkoła musi być miejscem przyjaznym, do którego chce się chodzić. A nie takim, o którym myśl wywołuje strach, ból brzucha, mdłości. Ruszają wielkie zmiany, no właśnie. Zbyt wielkie.
Skostniała szkoła potrzebuje zmian
Zacznijmy od tego, że zmiany w polskiej szkole są niezbędne w zasadzie na każdej płaszczyźnie. Począwszy od wynagradzania pracy pedagogów, przez obowiązkową, choćby minimalną pomoc medyczną na miejscu, jakość posiłków w stołówkach, przyjrzenie się temu, co dzieci mogą kupić w szkolnym sklepiku. Ale przede wszystkim zasad nagradzania i dyscyplinowania uczniów.
Szkoła musi komunikować się z opiekunami dzieci, RAZEM szukać rozwiązań, kiedy pojawiają się trudności. Musimy zweryfikować, czy to, czego najmłodsi się uczą, przyda im się w dorosłym życiu. Zmiany, zmiany, zmiany... Ale szkoły nie można zaorać i zacząć na nowo. Bo tam w tych budynkach są ludzie. Dzieci, które potrzebują stabilizacji i pewności, że nie są dla nikogo eksperymentem. Ale i nauczyciele, którzy wbrew temu, czemu swoją postawą od dziesięcioleci próbują zaprzeczyć różni ministrowie edukacji - są istotami myślącymi, które tworzą szkołę.
Reforma, nie rewolucja, niestety rządzący zdają się nie rozumieć, na czym polega różnica. Choć Barbara Nowacka zapewnia, że działać będzie spokojnie, a wszystkie zmiany przygotowują zespoły ekspertów, to trudno nie złapać się za głowę. Niektóre zmiany, jak choćby rezygnacja z prac domowych w "starej" formie ma więcej plusów niż minusów, to inne, jak "kasowanie" z programu nauczania cyklu menstruacyjnego wywołują ciarki żenady.
To Czarnka nie lubicie - nie dzieci
Kiedy pytam znajomych nauczycieli o ministrów edukacji, mówią wprost - żaden nie był nigdy po ich stronie. - Ale Czarnek był najgorszy. On chciał zniszczyć szkołę, dzieci, nauczycieli - mówi Małgorzata, która w podstawówce uczy języka polskiego. - Był taki moment, że nauczyciele na lekcjach ściszali głos, ucząc dzieci historii czy polskiego, bo nie wiadomo, kto słucha, a nie wszystko, co jest prawdą i czego uczymy dzieci, było tamtej władzy wygodne - wspomina.
Nauczyciele przyznają, że prof. Przemysław Czarnek przebił wszystkich, wciskając do szkół własne poglądy, jedyną słuszną jego zdaniem, konserwatywną wiedzę i musztrę. Dzieci miały nie uczyć się o rozmnażaniu, antykoncepcji, HiT już na etapie tworzenia podręczników pokazywał, jak politycy chcą zakłamywać rzeczywistość, nauczyciele nie chcieli się na to godzić.
- To, co zrobił Czarnek polskiej szkole należy natychmiast skasować, cofnąć i uwolnić dzieci od tego, co powstało w głowach tamtej władzy, bo jest szkodliwe - mówi Sylwia, która na co dzień uczy klasy 1-3 w szkole podstawowej w Płocku. - Ale nie można tej wajchy przesunąć o 180 stopni z dnia na dzień, bo co nagle, to po diable. Zmiany powinny być stopniowe i moim zdaniem, szeroko konsultowane ze środowiskami nauczycielskimi - dodaje.
Sylwia podkreśla, że owe środowiska powinny być bardzo zróżnicowane. - Powinni słuchać nauczycieli z miast i wsi, tych, którzy zaczynają dopiero pracę w zawodzie, ale też tych, którzy wrócili do pracy z emerytury, żeby ratować dzieci, bo przecież nauczycieli brakuje wszędzie. My - ludzie szkoły wiemy, czego nam i naszym uczniom brakuje, czego jest za dużo i wcale nie ma za dużo lektur. Ograniczenie prac domowych - tak, ale zyskany czas dzieci powinny przeznaczyć częściowo na czytanie, bo to rozwija, pomaga choćby trenować pamięć, czy poszerzać słownictwo - przypomina kobieta, której ograniczenie listy lektur szkolnych się nie podoba.
Boimy się, bo rewolucja niesie ofiary
Tak, to trzeba powiedzieć jasno - rewolucja, wywrócenie wszystkiego do góry nogami na już, to fatalny pomysł. Pogubią się nauczyciele, którzy mają swoje zwyczaje, system pracy, schematy, które pomagają im pracować skutecznie z młodzieżą. Ucierpią dzieci, bo nauczyciele będą zajęci uczeniem się wszystkiego na nowo, więc dla uczniów będą mieć mniej czasu, ale i skupić będzie się trudniej.
Przerobiliśmy to już. Pamiętacie, jak w 1999 roku pierwsi uczniowie trafili do gimnazjów? Te dzieci szły do ośmioklasowej szkoły, a potem, w trakcie nauki okazało się, że jednak podstawówkę skończą wcześniej. Tamta reforma też była jak królik wyciągnięty przez iluzjonistę - zaskakująca. Czy Nowacka przypadkiem nie funduje nam podobnego scenariusza? Czy możemy zmieniać wszystko dla wszystkich? Nerwowe ruchy z pewnością nie przysłużą się nikomu.
Tak - ograniczmy ilość pracy, którą dzieci przynoszą do domu, bo przecież większość z nas wychodzi z pracy i nie zajmuje się nią w domu. Zdecydowanie ten punkt powinien dotyczyć wszystkich uczniów. Ale wielkie rewolucje w programie, kiedy na rynku są miliony wydrukowanych już podręczników, nie brzmią już tak rozsądnie. Bo co z nimi? Do kosza? A jeśli za 4 lata kolejni rządzący uznają, że jednak to był błąd, to wydrukujemy kolejne?
Najpierw porządny plan, potem działanie
Słowa Sylwii wydają się być najlepszym rozwiązaniem. Zaprośmy do rozmów tych, którzy dziś pracują z młodzieżą, ale też społeczność szkolną, wysłuchajmy dzieci, zapytajmy rodziców. Poświęćmy rok na zbieranie pomysłów, przeanalizujmy je i dopiero potem zacznijmy wprowadzać zmiany, zaczynając od dzieci, które wtedy do szkoły będą wchodzić po raz pierwszy. To rocznik 2017 i młodsze. Uczniowie dzisiejszych klas siódmych za rok mają się skupić na wyborze szkoły ponadpodstawowej, a nie walce o przetrwanie w nowej rzeczywistości.
Tak - najlepiej widać efekty, więc ministra się spieszy, bo chce pokazać, że działa, ale czy w tym przypadku pośpiech nie będzie złym doradcą? Nie zostawię was z domysłami - to FATALNY pomysł! Szkołę tworzą ludzie, nauczyciele z powołania pchają ten wózeczek przed sobą przez wiele lat wertepów, zapaści i tylko dzięki nim jeszcze to wszystko jakoś działa. Choć niejeden minister już robił wszystko, by szkołę zniszczyć, a przynajmniej obrzydzić i uczniom i nauczycielom.
- W Polsce nie było dobrego ministra edukacji od ponad 30 lat - mówi Marcin, dyrektor jednej z podkarpackich szkół podstawowych. On i wielu innych nauczycieli wiedzą, że ta praca to misja, bo dla pieniędzy nie da się tego robić. Ale jeśli nie ma pieniędzy, to misją rachunków nauczyciele nie zapłacą, dlatego tych wielu wspaniałych pedagogów odchodzi, bo muszą z czegoś żyć.
Dajcie nauczycielom zarobić w szkole i pozwólcie im samym zaplanować reformę, a wtedy za kilka lat zobaczymy efekty, a nie zgliszcza.
Zobacz także:
Nie mają prac domowych. W szkole moich dzieci już jest "po nowemu"
Lepsza zerówka w przedszkolu czy w szkole? Nasze mamy wskazują plusy i minusy
Zanim zatrudnią, sprawdzą kartotekę. W tych zawodach będzie trudniej o pracę